niedziela, 25 listopada 2012

"CHCESZ WIEDZIEĆ SKĄD MAM TE BLIZNY?"

Trochę się czytało ostatnimi czasy, albowiem człowiek oczytany to człowiek z założenia mądrzejszy. Oczywiście jako zagorzały fan literatury 'poważnej', zgłębiałem tajemnice tworów tematycznych, poświęconych Warhammer'owi 40,000 i przez kilka lat nie pozwoliłem, by moje myśli zaprzątały dzieła z poza ścisłego zakresu moich zainteresowań...




Znajdą się pewnie tacy, co zaraz wytkną wady diety skomponowanej wyłącznie z dzieł Black Library, twierdząc, że jest ona uboga w głębokie przesłania, czy odpowiednio dojrzała. Nic bardziej mylnego - Black Library wydało przecież serię, której chwała nigdy nie przeminie. Mowa o Horus Heresy, współtworzonej przez czternastu autorów, obecnie liczącej dwadzieścia trzy części, sprzedanej w milionach egzemplarzy. Tak więc już na wstępie można śmiało stwierdzić, że miłośników tego rodzaju książek nie brakuje, a dzieła Black Library muszą coś w sobie mieć, skoro sprzedaż jest aż tak duża.




Wydawcy z Black Library też musieli zdać sobie z tego sprawę. Rozwijając się w zgodzie z obecnym nurtem zaproponowali konsumentom liczne promocje, zestawy, audio booki, oraz limitowane edycje. To właśnie o jednej z takich 'Limitek' będzie dziś mowa, ale może najpierw ogólnikowo.
Z początku wydawane w określonej ilości kopii, edycje limitowane budziły liczne kontrowersje. Ludzie zabijali się o nie, a egzemplarzy zawsze brakowało. Obecnie polityka wydawnicza uległa zmianie i Limitki drukowane są na zamówienie - co każdemu daje możliwość nabycia własnej sztuki bez konieczności walki na noże i wyszukiwania wymarzonych książek w internecie, zazwyczaj w zbrodniczo zawyżonych cenach.




Na tym etapie jestem już gotów, by odpowiedzieć na tytułowe pytanie: 'Te Blizny' nabyłem za 171 pierdolonych złotych, nie bez emocji rozstając się z tą nader wyuzdaną kwotą. Decyzja o nabyciu 'za wszelką cenę' zapadła, gdy dowiedziałem się o zmianie sposobu wydawania Limitowanych książek. W przeciwieństwie do swoich poprzedników - 'książka moich marzeń' została wydana w ilości 5764 egzemplarzy, z czego jeden był przewidziany właśnie dla mnie. Nabycie tak drogiego uzupełnienia swojej kolekcji było o tyle istotne, iż opowiada ono o mało popularnym i rzadko opisywanym Legionie Astartes: Białych Bliznach.




Brootherhood of the Storm z pewnością podzieli fanów Black Library na dwa obozy. Tych, którzy zagłębili się w historię Herezji tak głęboko, że każdy smaczek, każda wzmianka, każdy fragment fluffu - jest dla nich cenniejszy niż 'zainwestowany' pieniądz. Tego typu czytelnika zachwyci z pewnością twarda oprawa, zapach świeżo wydrukowanej książki, kilka stron w kolorze, stylowa czerwona tasiemka, służąca za trwale przymocowaną do księgi zakładkę... a przede wszystkim zawartość, opisująca White Scars z zupełnie innej perspektywy. Książka spektakularnie lokuje bowiem Piąty Legion pośród wydarzeń, o których prawdziwi entuzjaści Warhammer'a 40,000 czytali od 2006 roku i każdy dodatek będzie odbierany pozytywnie.
Przeciwieństwem entuzjastów będzie grupa malkontencka. +/- 170zł za książkę wielkości 120-kartkowego zeszytu, w dodatku WIELKIM, TŁUSTYM DRUGIEM, w dodatku licząca mniej niż 130 stron, z których część to reklamy istniejącej serii. Szczerze powiedziawszy jest na co narzekać, a na domiar złego książka ni w chuj ni w oko nie pasuje na półkę, gdzie spoczywa reszta serii...


Osobiście czuję się zarazem ostro wyruchany, a jednocześnie typowo dla wyznawców Slaanesh'a ukontentowany dobrym ruchankiem. Książka spełniła moje oczekiwania i według licznych zapowiedzi na youtube, czy stronie Black Library - wyjaśniła mi powody nieobecności Skarsów na scenie największego Teatru Wojny w dziejach 40stki. Pozwoliła mi zajrzeć wgłąb duszy Białych Blizn, z licznych perspektyw poznać ich sposób myślenia, to jak są zorganizowani, oraz ich relacje z innymi Legionami, Imperium, czy Administratum. Lektura rzuciła zupełnie nowe światło na postać Jaghatai Khana, nieustraszonego, nieuchwytnego, tajemniczego wodza Blizn. Niespodziewanie książka pozwoliła mi też poszerzyć swoją wiedzę na temat Luna Wolves, oraz tego jak Piąty Legion postrzegał swoich wojowniczych kuzynów. Na koniec, Brotherhood of the Storm pobudziło do działania moją wyobraźnię, po raz kolejny przypominając ogrom Imperium, o którym czytam. Odległości, zawiłe powiązania między postaciami, kompaniami, Legionami, czy Primarchami.

Gdybym miał podsumować tą książkę jednym zdaniem, powiedział bym, że tak jak reszta serii: 'Jest zajebista i warto było wydać na nią kasę'.




Brotherhood of the Storm to MUST HAVE dla wszystkich miłośników Legionu: White Scars, a także bardzo ciekawa pozycja dla entuzjastów Herezji Horusa. Warto dodać, że nie jest to jedyna książka poświęcona 'zmotoryzowanym nomadom', niemniej jednak jedyna naprawdę warta przeczytania. Dla przykładu nowela pod tytułem 'White Scars' zasysa faję od żołędzi, aż po mosznę i nabytą kopię wyjebałem do pudła gdzieś na dnie szafy, po przeczytanie ledwie 25%. Nie byłem w stanie znieść infantylności tej książki, kiczowatego heroizmu głównych bohaterów, naciąganych żartów, czy relacji między głównymi postaciami. Padaka, tarcie dupą po żwirze, męczarnia większa, niż w przypadku wizyty u proktologa. (jak ktoś lubi wypiąć do proktologa - to książkę 'White Scars' i tak odradzam).



I na koniec, jeśli któryś z wytrwałych entuzjastów serii poskąpił kasy i teraz żałuje... to dobrze mu tak!




Pozdro600!
Nazroth

niedziela, 18 listopada 2012

"COŚ SŁABY GRZYB W TYM ROKU..."

Pewnie wielu zatwardziałych czytelników zastanawia się jakież to frykasy przygotowałem pod tym wiele mówiącym tytułem wpisu. Ostudźcie swoje procesory, dziś czeka nas krótka recenzja jednej ze świątecznych nowości Games Workshop.

Nowości oczywiście w bród! Mamy wspaniały system umocnień nazwany dumnie Wall of Martyrs, całą serię zestawów Megaforce, a nawet kolejny jeszcze bardziej 'naj': Turbo Mega Ultimate Paint Set! GW pobłogosławiło ten rok szczególnie atrakcyjną ofertą świąteczną. Wiemy natomiast, że Diabeł tkwi w szczegółach - a małe, nie zawsze jest tak piękne, jak zapewnia przysłowie.





Jako modelarz, którego spuścizna liczy już tysiące wymalowanych figurek (wymalowanych w ten czy inny sposób, nie zawsze zacnie) szczególną uwagę zwróciłem na wydane w tym roku akcesoria modelarskie. Z racji, że w moim warsztacie właśnie powstaje kolejna makieta - zdecydowałem się nabyć zestaw: Citadel Under-Empire Basing Kit, którego barwny opis brzmi tak: The Citadel Under-Empire Basing Kit basing kit helps you personalise the bases of your models to create the effect of subterranean weirdness for your miniatures, and it can be used with any miniature regardless of system. The kit features a number of intricately detailed components including stalagmites, exotic mushrooms, pieces of slate, shale and glowing green rocks. No przecież marzenie! Płaskie łupki piaskowca, świecące kryształy, a do tego zalatujące podziemnym klimatem grzybki, czaszki, stalagmity!
Jak się szybko okazało jest to raczej Under-Empire Basing Shit, ale nie koniecznie w złym tego słowa znaczeniu...




Przede wszystkim pudełko. Uwielbiam nowe pudełka na posypki by GW. Trzymam w nich min. ruchome elementy modeli, czyli ręce, bronie i inne duperele umocowane na magnesach neodymowych. Świąteczne pudełko podzielone jest na cztery przegrody, tym samym drastycznie ułatwi mi utrzymanie porządku w mini zbrojowni. I like that!
 



W zestawie znajduje się oczywiście cała masa fajnych rzeczy, o których wspomina opis. Są  i Nekrońskie kryształki, które zaważyły o wyborze tego, a nie innego zestawu do podstawek. Z początku miałem pewne obawy - w końcu widziałem kryształy wycinane z Nekrońskich światełek i nie robiły jakiegoś piorunującego wrażenia. Na szczęście kryształy z zestawu urywają doopę i w pełni rekompensują okrągłą sumkę wydaną na zestaw. 




No i jest jeszcze "grzyb". Teraz każdy już wie czego dotyczy ten wpis. Niby grzyb jak grzyb, a jednak muszę przyznać - przeżyłem przezeń wielki zawód. Aby to zrozumieć, musicie liznąć historii.
Kiedy byłem małym chłopcem i nabyłem swój pierwszy White Dwarf, co nie było błahostką, gdyż w tym celu przemierzyłem całe miasto, znalazłem w nim ciekawy artykuł. Opisywał on pracę jednego z rzeźbiarzy GW, który utracił dłoń, a mimo to nadal pracował nad modelami. Oczywiście w tamtych czasach wszystko rzeźbiono z Green Stuffu, nie bawiąc się w grafikę 3D i laserowe wycinanie pierwowzorów. Ów jegomość na przestrzeni lat wyprodukował dziesiątki modeli, min. Sierżanta Plagusów, który miażdży wyglądem po dziś dzień. Lektura wywarła na mnie ogromne wrażenie, kreując niejako mój wielki szacunek dla 'ręcznej roboty'. Przyznam, że jeszcze kilkanaście minut temu czułem ogromny sentyment do ręcznie rzeźbionych figurek. Czasem łapałem się nawet na tym, że brakowało mi oldschoolowego klimatu dawnych modeli. Wracając na ziemię: zestaw Under-Empire zawiera całe mnóstwo ręcznie rzeźbionych grzybów. Poziom włożonej weń pracy śmierdzi kupą i powoduje wypadanie włosów pod pachami. Żenujące - pseudo-grzyby są tak paskudne, że nie nadają się na podstawki. Ciężko zadecydować który paskudniejszy, ale po chwili namysłu wybieram - królem paskudnych grzybów i rzeźbiarskiej fuszerki jest zdecydowanie grzyb o nodze w pionowe paski. Kwintesencja lamerstwa, wizualny synonim słowa 'bida'. Nasuwa się pytanie - jak można zapłacić komuś za taką robotę i jeszcze puścić to do masowej produkcji? Wstyd...

A zatem - zestaw Citadel Under-Empire Basing Kit zaliczam do produktów częściowo udanych i na pewno wartych nabycia, choćby po to by pośmiać się z poziomu zawartych w nim grzybów. Jednocześnie ostrzegam, że wrażenia wizualne spowodowane zastosowaniem zajebistych zielonych kryształów, mogą zostać przyćmione efektem WOW! grzybnych ulepków!. Myślę, że produkt zasługuje na słowa podsumowania:





Pozdro600!
Nazroth