wtorek, 3 lipca 2012

TRIUMFALNY SAMOGWAŁT jako sposób na długą Sagę, która nie przeminie...

Dyskusja w komentarzach popularnego bloga z24cala, - zapoczątkowana w wyniku zapoznania się z 'ulotnymi myślami' traktującymi o zdobywaniu doświadczenia i uczeniu się na własnych błędach - natchnęła mnie silną weną. Moi koledzy po fachu, w tym nie bezpośrednio, niemniej także ja sam zabrali się bowiem do zbiorowego samogwałtu. W Komentarzach daliśmy upust tzw. Lizaniu własnego Kootasa opisując wprost "jacy to nie jesteśmy". Niczym mistyczny Oroboros pałaszowaliśmy własne ogony ze smakiem wspominając własną przebiegłość i arenowe dokonania. Nie widzę w tym nic złego. W Polsce rzadko chwali się innych, a mówienie w superlatywach na swój własny temat często odbierane jest jako przechwalstwo. Kiedy zwrócić jednak uwagę na to kto się wypowiada można bez problemu dostrzec prawdziwe gwiazdy Polskiej Estrady turniejowej. Nie chcę tu pokazywać palcem - kto jeździ, ten osobiście zna, a kto nie zna - zbierze wcześniej, czy później solidne cięgi i przy wpisywaniu na kartę gracza wyniku 0 (słownie ZERO) pozna.

 "Zwycięscy się nie kwestionuje"


Zasadniczo mógł bym tutaj zakończyć swój wywód dając tym samym czytającemu chwilę na głęboką refleksję: "czy naprawdę tak ciężko jest udowodnić swoją wartość i tym samym zyskać respekt innych? Jeśli nawet prawdziwi turniejowi gracze, którzy nie jedno podium w swej karierze zaliczyli muszą po godzinach (a wierzcie, 'muszą') udowadniać swoją wartość? Czy chwile triumfu są aż tak ulotne?"
Tylko po co kończyć dobry wywód? Zauważcie, że na tą chwilę obeszło się jeszcze bez odbytów - a jak głosi stare dobre powiedzenie - "wpis bez odbytu to wpis stracony."

Kontynuując przewodnią myśl - w naszym hermetycznym środowisku w zasadzie wszyscy znają wszystkich. Spotykamy się na turniejach, na forach, na blogach. Zazwyczaj górę bierze nad nami instynkt, a zatem dokonania swoich adwersarzy bagatelizujemy, a ich skill nie robi na nas wrażenia do momentu jak sami poznamy go na własnej skórze. Nawet wtedy zwalamy na rzuty, a przeciwnika w myślach nazywamy szarlatanem.

Przyznam, że ze mną było podobnie. Przez lata podważałem zdolności taktyczne i psychiczne moich przeciwników. Doszukiwałem się oszustw, przewagi psychologicznej, czy wałków. Prawda jest taka, że nie ma pośród Top 10 Ogólnopolskiej Ligi świętych, każdy ma na sumieniu jakiś drobny przekręt (nie uwierzę, jak ktoś zaprzeczy), ale wszystko to prawdziwi Gladiatorzy Plastiku, którzy na powierzchni utrzymują się długo i mają energię na kolejne lata dominacji. Najcenniejszym co spotkało mnie podczas kariery turniejowego łowcy było zaproszenie do Reprezentacji, a tym samym możliwość znalezienia się na forum zasiedlonym przez Lewiatanów Polskiej 40stki. To co odkryłem było dla mnie nowym doświadczeniem. Skillowałem niczym Barbarzyńca na respawnie jaskiniowych gnomów. Poznałem sposób w jaki konstruują rozpiski. Dowiedziałem się jak myślą i jak bogatym arsenałem wiedzy dysponują. Był to szok kulturowy, który na zawsze otworzył mi oczy. Zrozumiałem jak cenną zdobyczą mogą być ich zahartowane ogniem bitwy fekalne otwory.

Tym przyjemniej będzie nabić tych zacnych, prastarych wojowników na świeżo wypolerowaną pikę i zmyć ich uśmiech samozadowolenia (zasłużony) z twarzy, lub polec na polu plastiku pod naporem ich rzutów.



 "One pike to rule them all"


PS: Nadeszła pora na zwierzenie podsumowujące. Zero skilla, sam fart. Nie umiem nawet liczyć, a co dopiero VP. Rozpiski podbieram młodszej siostrze. Nie odróżniam cali od centymetrów, po prostu używam tych z prawej strony miarki. To, że wymienionym zestawem udało się cokolwiek ugrać zawdzięczam jedynie pasji. Niczym "mistrz czekoladowych kreacji" pragnę by fekalia oponentów nabrały w mych rękach głębszego znaczenia. Stały się testamentem ich klęski, oraz wzniosłym monumentem mojego zwycięstwa.

Pozdro600
Nazroth



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz